Polska, Balice

deszcz i bomba

14 stycznia 2011; 341 przebytych kilometrów




alpy



Pobudka o wpół siódmej, o wpół ósmej wychodzimy. Raz dwa jestem na dworcu. Pada, pogoda taka, że aż się odechciewa gdziekolwiek jechać.
Jadę kolejką na lotnisko (10 PLN). No i się zaczyna. Terminal zamknięty, nikogo nie wpuszczają, odprawy chwilowo wstrzymane, oczywiście zero jakiś sensownych informacji. Wyganiają nas z ciepłego autobusu na parking. Nad lotniskiem lata śmigłowiec. Dzwonię do bratka, ale w radio też zero informacji. Teraz to już naprawdę mi się tej podróży odechciało. Najchętniej wróciłabym do domu pod ciepłą kołdrę.
W końcu po pół godzinie wpuszczają tłum do terminala. Rozgardiasz i bałagan okropny, informacji zero, tylko komunikaty, że mamy się pospieszyć. W końcu załadowali nas do Cobusa. Cobus staje na płycie i czeka nie wiedzieć na co. Dopiero w samolocie ludzie coś przebąkują, że jakiś alarm bombowy, ktoś tam niby widział robota, hmmm...
Czas oczekiwania na start jedna godzina. Na szczęście po pół godzinie udało się wystartować. Nadal pada. Ufff, dość mam już przygód na dziś.

Ryanair, Boeing 737-800, wysokość przelotowa 37 000 ft, czyli około 11 200 metrów.

Miałam mocne postanowienie nie robić w samolocie zdjęć, bo zapomniałam wziąć ładowarki. Niestety postanowienie całkowicie bierze w łeb, gdy wlatujemy nad Alpy. Pod nami pięknie ośnieżone, niedostępne szczyty, wynurzające się z morza chmur. Potem w dali widać jakąś wyspę, potem jeszcze jedną (to chyba Majorka) i już przelatujemy nas morzem. W dole fale i pływające statki.